Usiądź luju, opowiem Ci historie. Dawno dawno temu, na smol wilidż in Poland był sobie mały ja, który od zawsze chciał wysoko, jak najwyżej. Póki co jest na małołączniaku, ale Everest jest w zasięgu. Kiedyś tam dojdę. Interpretujcie to jak chcecie.

To koniec tej historyjki. Teraz będą opowieści dziwnej treści. Stało się po raz kolejny. W niedziele wróciliśmy po raz już chyba siódmy z wypadu w góry, który okazał się jednym z lepszych. Zacznę od początku. Kilka lat temu, postanowiliśmy w męskim składzie, że pojedziemy w Bieszczady na surwiwal. Okazał się on takim strzałem w 10, że wszyscy obecni wtedy złapali taką zajaFFkę na góry, że dziś mija sporo czasu od tego momentu, a zajawka ta trwa w najlepsze i rozkręca się do coraz to większych rozmiarów. W Bieszczady przestaliśmy jeździć, bo mega daleko i w sumie zeszliśmy większą część i odwiedziliśmy miejsca, które chcieliśmy. Wiadomo, że Bieszczady są tak duże, że jeszcze kilka wyjazdów musiałoby się odbyć, żeby je zejść wzdłuż i wszerz. My wybraliśmy te trasy, które oddawały najwięcej widokami i szczytami. Mimo, że te góry nie mają wysokich szczytów, to są piękne. Warto tam pojechać i zobaczyć. Miałem okazje spać w starej chatce Puchatka na ziemi ułożony jak śledź, bez bieżącej wody, kibla i prądu. Schronisko jako jedno z niewielu znajduje się na szczycie góry. Prowadził je wtedy gość, którego nazywali wszyscy misiek. Pamiętam jak dziś – wieczór, przeterminowane piwko od miska w dobrej cenie, świeczka, ktoś tam miał gitarę, ktoś tam umiał śpiewać, na dworze wiatr na maksa, zimno – rewelacyjny klimat. To było jedno z najbardziej klimatycznych miejsc w Bieszczadach, które niestety zostało zmodernizowane chyba w tamtym roku bardzo mocno. No słabo, ale z drugiej strony patrząc obiektywnie, to dla kogoś kto nie lubi takich przygód i przechodząc chciałby się zatrzymać, coś zjeść, wypić, przekimać się, to wtedy słabo, bo do wyboru były 2 pokoje 2 osobowe u góry, drugie pomieszczenie to miejsce przypominające bar, w którym nie było podłogi, tylko jakaś taka wyściółka czy coś, ogólnie dość mięciutko, już dobrze nie pamiętam. Wiem, że tam jak się przyszło o 17 to już miejsca na tej wyściółce obstawione. W trzecim pokoju była stołówka, która później była przemeblowana na sypialnie na betonie 🤪 i to ona zostawała tym co przychodzili późno m.in. my . Piękne czasy, ale wcale nie mogę powiedzieć, że nastały gorsze. Wcale nie. Od 4 lat jeździmy regularnie zawsze w maju w Tatry. Nie ma co porównywać Tatr do Bieszczad. To zupełnie coś innego, inny klimat, przede wszystkim inne góry, inni ludzie i śpimy po domkach, a nie na dzikusa. Tak czy owak kocham góry, Tatry też, choć w Bieszczady jeszcze wrócę kiedyś na pewno na taki surwiwal z 17 kilogramowym domem na plecach i spanie gdziekolwiek. Dobra dobra, po bardzo krótkim wstępie, sprawnie przejdę do wypadu tegorocznego.
Wyjeżdżaliśmy w środę i zostawaliśmy do niedzieli. Tego roku oprócz samego wyjazdu i chodzenia, była też niesamowita okazja do świętowania. Mianowicie wyjazd ten był, przynajmniej z mojej strony dedykowany po części mojemu serdecznemu przyjacielowi, z którym znamy się już ponad 20 lat i za chwile bierze ślub z wybranką swojego życia, na którym z resztą jestem świadkiem 🤩🤩. Oczywiście śmiało można powiedzieć, że to był swego rodzaju „kawalerski”, choć nie był to taki typowy, że szarfa ze srajtaśmy, czy koszulka z napisem Pan młody. Nie nie, pan młody zapier*alał po górkach aż mu się kapcie paliły razem z łydkami i zawiasem w kolanie. Poznaliśmy się chyba na początku podstawówki. Mimo, że nie chodziliśmy do tej samej szkoły, mój sąsiad chodził z K. do klasy. Poza tym mieszkaliśmy na wioskach obok siebie to trudno było się nie poznać, tym bardziej wychowaliśmy się w czasach, gdzie technologia dopiero raczkowała, telefony nie miały kolorowych wyświetlaczy i żadne dziecko nie miało w wieku 8 lat iPhone13promegagiga szitu co robi mu papkę z mózgu. Śmiało mogę powiedzieć, że z tym gościem przeżyłem kawał historii i pewnie jeszcze sporo tej historii napiszemy. Tyle co myśmy naodpie*dalali numerów to głowa mała. Tak więc tego roku, weterani górskich szlaków gościli na swym pokładzie honorowego gościa, który co najlepsze nigdy nie był w Tatrach. Myślę, że zapamięta ten wyjazd. Przejdźmy do samego wyjazdu. Jechaliśmy ostatecznie w 4 osoby, ponieważ jeden z naszych podczas misji specjalnej doznał kontuzji kości pod okiem i musiał przejść operację. Mam nadzieje że następnym razem z nami pojedzie. Nie wspomnę już o olimpijczyku, którego mamy w teamie i tym razem też nie udało mu się pojechać, ponieważ przygotowuje się na mistrzostwa świata. 😎 Wstałem w środę o 3.35 rano, zasiadłem na obradach, wypiłem herbatę, zapaliłem papierosa, zapakowałem się do fury, pożegnałem ukochaną soczystym porannym całusem xd i wyruszyłem. Za dziesięć 5 byłem po jednego z byłych komandosów jednostek specjalnych US Navy. Jak to komandos, za pięć 5 już siedział u mnie w furze zapakowany. No to jedzim do koła po resztę składu i później na autostradę i fruuu. 6.30h później byliśmy już w domku na Krzeptówkach.


Trasa bez żadnych problemów, zero korków, na bramkach luzik arbuzik, pogoda petarda. To zwiastowało tylko jedno, że będzie zajebi*cie. Domek okazał się być zlokalizowany w bardzo atrakcyjnej lokalizacji. Jak siedzieliśmy na tarasie, to widoczek mieliśmy prosto na Giewont. Zielono, cicho, spokojnie, w dole, jakieś 50m od drogi, gdzie już nie było słychać samochodów ani nic innego. Relax 100%. Pierwszego dnia odpuściliśmy chodzenie gdziekolwiek, żeby iść szybko spać. Tak też zrobiliśmy. Zaczęliśmy melanżyk bardzo szybko, zostając w domku, paląc grilla, gadając, pijąc itp. Umówiliśmy się, że pobudka o 5 i wyruszamy. Celem dnia następnego był Ornak i jakaś druga górka za Ornakiem. Zaczęliśmy od doliny Kościeliskiej na Ornak i powrót przez dolinę Chochołowską. Gruba misja.





Zrobiliśmy 25 kilometrów tego dnia. Uważam, że to naprawdę niezły wynik. Oczywiście my chodzimy inaczej niż wszyscy. Zatrzymujemy się, patrzymy za siebie, nie tylko przed, podziwiamy widoki. Ogólnie bez spiny. Piękne krajobrazy, spoko trasa, ogólnie 🔥🔥. Każdy dał radę na luzie. Był tam jeden moment taki ciut bardziej skalisty. Jednemu z wędrowców troszkę zadygotała noga, zwłaszcza jak zobaczył, że na tych skałkach był zapalony znicz, ktoś chyba tam spadł 😅😅. Zeszliśmy na dol to było chyba po 18. Cały dzień słońce i piękna pogoda. Tak sobie przypaliłe ręce, że koniec 🌝🌞. Od razu po zejściu pojechaliśmy na zakupy. Stwierdziliśmy, że nikomu nie chce się iść za bardzo na Krupówki i odpalamy gryla. Tak też zrobiliśmy. Każdy był tak zmęczony, że chyba cała impreza zakończyła się o 22 w łóżku i kimono. Chciałbym napisać, że przespałem noc spokojnie, ale w nocy musiałem przetransportować się do pokoju obok, bo przyszły pan młody lunatykował w nocy i przyszedł do mojego pokoju zamiast do swojego i wbił na wyro xDD. Beka, trochę się wystraszyłem, bo było ciemno a on coś majaczył pod nosem xDD. Przeniosłem się na jego wyro i dospałem do rana. Rano pobudka, śniadanko, coś na ząb do plecaka, ciepła herbatka i atakujemy kolejne szczyty. Tego dnia w planach był szczyt należący do masywu Czerwonych Wierchów – Małołączniak. Wybraliśmy jednak mniej uczęszczana trasę przez przysłop Miętusi. Trasa dość wymagająca. Doszliśmy wszyscy do momentu gdzie zaczynał się Kobylarzowy Żleb. Żleb to taka jakby rynna, korytarz okryty z jednej i z drugiej strony górami, a w środku kamyki osuwające się spod nóg. W tym miejscu rozstaliśmy się z 2 uczestnikami podróży. Stwierdzili, że są dość zmęczeni po wczorajszej wyprawie i pójdą sobie o ile dobrze pamiętam na siwą polane, a ja z M. atakujemy ten szczyt. Tak też zrobiliśmy.




Było dość ciężko, bo ta trasa od Kobylarzowego żlebu w pewnym momencie na odcinku chyba 1,5 km ma 500m przewyższenia po kamieniach w tym żlebie. Bardzo fajne, nowe doświadczenie. Przez moment na górze były nawet łańcuchy.

Doszliśmy. Widoki przepiękne. 2098mnpm, może niedużo, ale zapraszam chętnych. Zrobiliśmy ta górkę w takim czasie, że byłem w szoku. Porobiliśmy sobie zdjęcia, wypiliśmy herbatkę i ogień na dół. Zeszliśmy chyba w 1,45h. Mega dobry wynik. Ostatnie metry sobie nawet pobiegliśmy chwile, bo mniej mnie wtedy bolały nogi jak nie musiałem tak hamować. Ogólnie po tym dniu byłem już spełniony co do wyjazdu. Stwierdziliśmy, że idziemy coś zjeść na Krupówki. Oczywiście jeśli chodzi o mnie, prosta sprawa – Burger góralski. Haha 500 g mięsa + dodatki i bułka.

Czułem że ten luj może być nie do zjedzenia więc podarowałem sobie przystawkę. K. też wziął burgera, ale jego nieposkromiony apetyt, deficyt kaloryczny po ciężkim dniu i brak wyobraźni pokusiły go jeszcze o kwaśnicę z kawałkiem żeberka. 🤣🤣 Skończyliśmy jeść i od razu zawijka do domku, bo nikt nie miał już siły nic robić. Ja tego dnia chyba zasnąłem o 21. Byłem wykończony, bolała mnie stopa. Ogólnie zmęczony, ale zadowolony. Następnego dnia już sobie odpuściliśmy szczyty. Pojechaliśmy sobie na spokojnie na Gubałówkę na piwko, oscypek i odpoczynek. Oczywiście pojechaliśmy kolejka 🤣. Pogoda tak dopisała, że praktycznie cały czas słońce. Jak byliśmy na górze, to ten wiaterek jak zbawienie. Jak słońce wychodziło zza chmurki, to przez spodnie mnie paliły nogi i ręce 🤣. Piękny odpoczynek z pięknym widokiem na Tatry, na trawce sobie leżeliśmy, ptaki ćwierkały – takie chwile się szanuje najbardziej. Ok, teraz wypadałoby wrzucić coś na ząb. Ja średnio głodny, bo jeszcze czułem gdzieś w brzusiu wczorajszego burgerka🤪. Wziąłem sobie mój ulubiony przysmak, wytestowany już nie raz, zawsze w tej samej knajpie. Knajpa nazywa się Gazdowo kuchnia. Dwa plastry oscypka przypieczone tak, że delikatnie się rozlewają, na to idealnie wysmażony boczuś i do tego konfitura z żurawiny. Mniam. Mógłbym jeść coś takiego codziennie. Zjedliśmy, złapaliśmy taxe i do domku, kontynuować odpoczynek. I co, w sumie tak zleciał ten wyjazd bardzo przyjemnie, zaraz czas do domu. Z racji, że kawałek do tego domu mieliśmy, postanowiliśmy, że postaramy się zebrać jak najszybciej potrafimy i ogień do domu. Tak też było, każdy wybudził się przed budzikiem, o 8 już robiliśmy desant z zakopca. Droga jak i w pierwszą, tak i w drugą stronę była totalnie bez muki. Dojechaliśmy w 6,5 h do Poznania przez Koło. Myślę, że to niezły wynik. O 15 już byłem w domku, w ramionach ukochanej 😏🌝.
Tak skończyła się przygoda czterech wędrowców w nieznane. Trzeba góry szanować, bo to one są duże, a Ty mały, jak psikutas – bez „s”.
Elo.